Historia warta
Poznania

PL | ENG

Ułańska przysługa

Do szóstej brakowały dwa kwadranse, gdy podchorąży Gałązka, dobiegł zdyszany do koszarowej bramy. Poranne tramwaje jeszcze nie kursowały, a na dorożkę zabrakło kasy, mocno nadwątlonej „nocnymi manewrami”.

Pospiesznie oddał honory wartownikowi, który z lekkim uśmieszkiem sprezentował broń, szerokim łukiem ominął budynek sztabu i skróconym galopem dobiegł do budynku szwadronu. Wiedział, że nie może się spóźnić. Gdy trębacze punkt szósta odtrąbią pobudkę, musi być jak skowronek. Alkohol wciąż pulsował w żyłach, ale „noc huzarska – służba cesarska”! Plan na możliwie bezbolesne wejście w ten dzień miał gotowy, a pół godziny to mnóstwo czasu.  

Noc istotnie była dziarska. Poprzedniego wieczora spotkali się w „Bazarze” z Antkiem Wilewskim. O rok starszy Tosiek właśnie otrzymał swój pierwszy przydział po oficerskiej promocji. Brak wolnych etatów i siedemnasta lokata w roczniku, nie dały mu wymarzonego przydziału do Dzieci Poznania. Różowo-malinowy otok zdradzał, że swą karierę rozpocznie w Nowej WiIejce w 13 p. ułanów. Blisko pięknego Wilna, ale do domu daleko. Było co wspominać; nauka w „Marynce”, harcerstwo, wspólny zaciąg ochotniczy do ułanów poznańskich, walki pod Maciejowicami w sierpniu dwudziestego roku… Antek wrócił z wojny ranny, ale z Krzyżem Walecznych na piersi. Takie spotkanie wymagało specjalnej oprawy, dlatego start „marszu na Kijów” odbył się w Bazarze. Gdy jednak kelnerzy zaczęli porozumiewawczo mrugać, „wyprawę” kontynuowali w lokalach rzadziej nawiedzanych przez oficerów, bliżej Garbar, gdzie wódka była równie dobrze zmrożona, a znacznie tańsza. Ich „nie masz pana nad ułana” i „lance do boju, szable w dłoń, bolszewika goń, goń, goń!” dźwięczało w wąskich staromiejskich uliczkach. Szczęśliwie nie napotkali żadnego patrolu; w tygodniu „kanary” polowały na żołnierzy w okolicach dworca, a nie na mieście. 

Przymierzającemu się do meldunku dyżurnemu machnął wymownie ręką i już był w sali. Stanął przed lustrem, spojrzał w swoje odbicie i wydał z siebie niemy jęk. Jak echo powtórzył go kolega, z którym dzielił kwaterę podczas pułkowych praktyk. Wyglądał bardzo źle. Błyskawicznie postanowił wdrożyć plan ratunkowy. W mgnieniu oka rozłożył przybory toaletowe i zaczął operować brzytwą. Bał się, że stres i wspomnienie minionej nocy spowodują, że będą drżały mu ręce, ale zmobilizował się i sprawnie usunął zarost z twarzy. Wciąż miał kwadrans. Teraz ruchy miał automatyczne jak podczas musztry na podchorążówce. Mycie, świeża bielizna, poprawienie błysku buta, codzienny mundur i… Uczynny kolega wiedział, że potrzebny jest „klin” i to nie byle jaki. „Polska ostryga” nie była owocem morza, za to świetnie wzmacniała o poranku! 

Wszystko w punkt, zagrali trębacze. Wybiegli już gotowi na koszarowe schody, po których zjechał na podkówkach butów wprost w ramiona porucznika Chojnowskiego. Dowódca plutonu szedł w stronę kancelarii. Spojrzeli sobie wymownie w oczy. Na twarzy oficera pojawił się lekki grymas, najwyraźniej poczuł woń nocnych przygód. 

– Panie podchorąży, jak skończy pan nadzór nad porannym obrządkiem, proponuję wziąć pluton na zajęcia z musztry polowej, najlepiej w terenie. Jak „stary” zobaczy te przekrwione oczęta, to zamiast sobotnich wieczorków tańcujących zaliczysz pan służbę poza kolejnością. A przy obiedzie porozmawiamy o rewanżu. – Krótkie „tak jest” zastąpiło cywilne „dziękuję”. 

Na szczęście w stajni wszystko działało jak w zegarku. Ułani pod nadzorem podoficerów wyprowadzili już konie do uwiązów, czyścili je, poili, a służba dyżurna wydawała paszę. Prócz znaczących uśmieszków, w stronę Gałązki nie padły żadne uwagi, a poranny obrządek 

minął bez zarzutu. Zamiast śniadania wystarczyła mu czarna kawa, a zajęcia na poligonie pod Junikowem, wywietrzyły go na tyle, że do obiadu siadał wręcz głodny.  

Gdy pluton przekazał kapralowi, by ułani rozczyścili konie po zajęciach i zdali sprzęt, on miał czas by się odświeżyć i przebrać do obiadu. W kasynie oficerskim, w którym również stołowali się podchorążowie, przy stoliku czekał już Łukasz Chojnowski. Zlustrował swojego praktykanta i przeszedł na ton bardziej jowialny. 

– Panie kolego, mamy problem, a winny pan mi jest przysługę – zagaił. 

Lekkie osłupienie młodego kawalerzysty nie trwało długo. 

– Proszę rozporządzać moją osobą, panie poruczniku. 

– Jak pan wie, zakwalifikowaliśmy się reprezentacją pułku na Mistrzostwa Armii i jutro wyruszamy z zespołem do Suwałk. Pan pozostanie na miejscu i chcę mieć wszystko jak w zegarku, żeby dowódca szwadronu nie czekał na mnie z uwagami. Rozumiemy się? 

– Tak jest! 

– Będę też miał do pana kolegi prywatną prośbę… Na koniu radzicie sobie niezgorzej, więc chciałbym, żeby jeździł pan z luzakiem moje prywatne konie. Wir i Chwat wymagają delikatnej ręki, a pańskie podejście oceniam wysoko. Muszą chodzić codziennie, żeby im się nie nudziło. Rozumie pan? 

– Tak jest! 

Konie porucznika były naprawdę wspaniałe i wizja dodatkowych godzin w sportowym siodle była naprawdę kusząca. 

– Dodatkowo poproszę pana o przysługę bardzo pozasłużbową. Zamierzam powierzyć panu zadanie odpowiedzialne i wyjątkowe. A z rezultatów rozliczę pana osobiście. Jeśli się pan zgodzi, poproszę o kilka lekcji jazdy na moim Chwacie pannie Helenie Sochackiej. To jest osoba bliska memu sercu i stąd wyjątkowość mojej prośby. 

Kawalerzysta poczuł się jak narowisty rumak cuknięty munsztukiem przed skokiem rowu z wodą. Porucznik Chojnowski był świetnym jeźdźcem i powierzenie opieki nad prywatnymi końmi było samo w sobie awansem. Jak każdy rasowy kawalerzysta wyznawał złotą zasadę trzech „K”: koń, koniak, kobieta i w tej właśnie kolejności. Wciąż walczyły w nim te namiętności i najbardziej szczęśliwy był wtedy, gdy łączyły się w jedną aktywność – lekcje konnej jazdy dla panien z dobrych poznańskich domów. Jednak „opieka” nad panną zabrzmiała dość złowrogo. Gałązka poznał już Helenę – siedemnastoletnią blondynkę o twarzy i lokach anioła. Rodzice panny Sochackiej z pobłażaniem patrzyli na jej miłość do koni i słabość do porucznika Chojnowskiego. Andrzej Sochacki chętnie inwestował w lekcje konnej jazdy, bo wyobrażał sobie córkę, na ślubnym kobiercu z mężczyzną w oficerskim mundurze. Był przekonany, że ten mariaż będzie szeroko komentowany w salonach Poznania, bo jak mawiał „piniondz już jest, teraz czas na pozycję”. Jego skład z towarami kolonialnymi, dwie kamienice i kilka działek za Zakładem Dyakonisek sprawiały, że jego jedynaczka mogła liczyć na stosowny posag. Już się widział jak wiedzie córkę na ślubny kobierzec pośród szpaleru ułanów błyskających szablami nad głową w białym welonie skupiając uwagę rozplotkowanej części poznańskiej socjety. Tymczasem Helena nie tak kochała konie, chyba nawet męczyła się na końskim grzbiecie. Wzdychała jednak do „swojego” ułana i jego wąsów. Prosiła więc ojca o kolejne lekcje, a ten płacił z radością. 

Reprezentować macierzysty pułk na Mistrzostwach Armii było świetnym stopniem w drabinie kawaleryjskiej kariery oficerskiej. Chojnowski zakwalifikował się do mistrzostw po raz drugi i liczył na wysoką pozycję. Podróż do odległych Suwałk koleją wraz z końmi, to nieomal tydzień w delegacji. Tymczasem umówione już lekcje z panną Heleną musiały się odbyć. Z jednej strony spodziewany awans na stopień rotmistrza i objęcie wymarzonego stanowiska dowódcy szwadronu, a z drugiej spłacany latami kredyt na oficerskie wyposażenie zaciągnięty na początku służby. Nie mógł sobie pozwolić na anulowanie lekcji. Stąd szatański plan, w który wciągnął swojego podkomendnego, notabene wyjątkowo dobrego jeźdźca. 

Plutonowy podchorąży Gałązka z lekka osłupiał. Tak naprawdę był przerażony. Słyszał wiele plotek o blondwłosej sympatii porucznika i nie były to miłe opowieści. Panna Sochacka cieszyła się wśród kawalerzystów opinią rozkapryszonej i pyskatej oraz pretensjonalnej osóbki. Trochę jak pełnej krwi folblut; piękny, ale chimeryczny i z narowami. A w dodatku była skrajnym beztalenciem jeździeckim. Perspektywa choćby chwili sam na sam z Heleną jawiła mu się jako koszmar.  Nie miał w sobie jednak na tyle odwagi by zaprotestować. Zamiast tego skłonił tylko dynamicznie głową równocześnie „trzaskając” obcasami, aż ostrogi zadźwięczały. Przełożonemu się nie odmawia, tym bardziej w tej sytuacji. 

Następny dzień zajęć była dla kawalerzysty torturą, a moment gdy porucznik Chojnowski wyjeżdżał w kierunku dworca kolejowego, żegnany przez innych oficerów, był kulminacją. 

Zrozpaczony Wiesław poszedł do stajni. To miejsce go uspokajało. Lubił spokój, przerywany delikatnym pobrzękiwaniem uwiązów o brzeg żłobów. Osiodłał Wira i ruszył z nim do ujeżdżalni stojącej przy ulicy Matejki. Wciąż nie potrafił przyzwyczaić się do nowej nazwy tej ulicy i nieraz umawiał się na spotkanie przy Nowoogrodowej. Wszedł do budynku prowadząc konia za wodze. Ona już tam była. Siedziała na gniadym Chwacie i usiłowała utrzymać się w siodle. Wałach stała nieruchomo, ale nawet w tej sytuacji Helena nie czuła się pewnie.  

– Dzień dobry szanownej pani. Będę dziś niegodnym zastępcą pana porucznika w doskonaleniu pani umiejętności jeździeckich – starał się mówić neutralnym głosem. 

– A to heca – skwitowała krótko Helena. I zaraz dodała – To Łukaszkowi odwagi nie stało, by mi to zakomunikować osobiście, że pomagiera mi tu przysyła? Hm? 

Żołnierz miał wielką ochotę, by potwierdzić przypuszczenia dziewczyny, ale uznał, że dla własnego dobra nie będzie wdawał się w dyskusję o odwadze oficera. 

Zamiast tego wsiadł na konia i podjechał do amazonki. I wtedy, po raz pierwszy w życiu, spojrzał w jej oczy… Chabrowe obwódki ogromnych źrenic w naturalnym świetle ujeżdżalni wyglądały nieziemsko. Delikatny makijaż podkreślał kształtne brwi, a loki zalotnie spadały na czoło. Patrzyli na siebie sekundę, może dwie. A potem równocześnie odwrócili głowy.  

– Czy postępy szanownej panny Heleny umożliwiają wyjazd poza ujeżdżalnię? – spytał ułan, bo wyobraził sobie romantyczną przejażdżkę w kierunku hipodromu. 

– A jak to sobie pan wyobraża? Jak pan ułan widzi, ja do konia miłości wielkiej nie mam. Do pana porucznika też mam miłość nieznaczną. Mój papa ma prawdopodobnie większą. Do konia i do pana porucznika. No ale oczywiście on awansów takich przyjmować nie może – panna Helena wypowiedziała te słowa w tempie karabinu maszynowego. 

Wiesiu Gałązka stał z otwartymi ustami i próbował się pozbierać. Powoli docierało do niego, że mimowolnie usłyszał coś, czego nie powinien. Miłość porucznika Chojnowskiego w rzeczywistości wcale nie była jego miłością. Postanowił przerwać przedłużającą się ciszę. 

– To spróbujmy jednak gdzieś pojechać. Ja będę służył pannie Helenie pomocą. 

Wyjechali przez bramę od Matejki i skierowali się w stronę Szosy Okrężnej. Przez dłuższą chwilę jechali w milczeniu. Ułan obserwował młodą kobietę, która nie wyglądała na zaprzyjaźnioną z siodłem. Dotarli w okolice hipodromu. 

– Pan ułan pomoże mi zsiąść z konia. Wolę spacer niż tę udrękę kontynuować – wyznała blondynka wydymając malinowe usta. 

Żołnierz błyskawicznie zeskoczył z konia i podszedł do Chwata, na którym wciąż siedziała Helena. Wyciągnął ręce, a ona zeskoczyła wprost w jego objęcia. Przez ułamek sekundy stali przytuleni do siebie niczym kochankowie, a ich twarze były oddalone od siebie o milimetry. Panna Sochacka przymknęła oczy i zbliżyła się jeszcze bardziej, aż wreszcie ich usta się dotknęły w nieśmiałym pocałunku. Wiesiu pomyślał, że to tylko przypadek, ale z każdą chwilą czuł, że to zaplanowana akcja… 

Dziesięć lat później, gdy Wiesław Gałązka będąc już porucznikiem, dosiadając konia na placu maneżowym pomiędzy stajniami pułkowymi, zadumał się nad dniem, w którym spełnił prośbę starszego kolegi, a za to los dał mu miłość życia. Myślał o swoich i Heleny dwóch synach i o tym czy za sto lat wciąż w ujeżdżalni przy Matejki będą biegały konie… Nie mógł przewidzieć, że świat tak bardzo się zmieni, a tradycja ułańska w tym miejscu wciąż będzie tak bardzo mocna i żywa. 

Ślub por. Romana Rożałowskiego z Hanną z domu Kowalską w kościele garnizonowym pod wezwaniem św. Józefa. Uroczyste wyjście młodej pary z kościoła. Poznań, 12 lipca 1939 r. – WMW. sygn. MNP/WA/2388/17

Łukasz Chojnowski wrócił z tytułem drugiego wicemistrza Armii. Na jesieni uzyskał awans na stopień rotmistrza i objął dowodzenie szwadronem, ale w 6 pułku ułanów Kaniowskich w Stanisławowie. Do Poznania powrócił w pierwszych dniach września 1939 roku wraz z Podolską Brygadą Kawalerii. Ranny w Bitwie nad Bzurą uniknął niewoli uciekając ze Szpitala Ujazdowskiego, walczył w szeregach Armii Krajowej, powstania nie przeżył zamordowany w szpitalu na Mokotowie. Antoni Wilewski kontynuował karierę wojskową, na wojnę wyruszył jako dowódca Ośrodka Zapasowego na kresach. Sowieckiej niewoli nie przeżył, a ciało jego rozpoznano po numerze Krzyża Walecznych z datą 1920. Wiesław Gałązka ukończył Szkołę Podchorążych Kawalerii z drugą lokatą, co dało mu przydział do ukochanego 15 pułku ułanów Poznańskich. Dzięki posagowi panny uzyskał zgodę dowódcy pułku i dowódcy brygady na ożenek jeszcze w stopniu porucznika. Ślub był taki, jak sobie wymarzył pan Sochacki. Wyszedł na wojnę 28 sierpnia 1939 i walczył. Uniknął obozu jenieckiego, przez Węgry i rumuńską Konstancę przedostał się do Francji, po której upadku dotarł do Anglii. Na kontynent wrócił z II Korpusem Polskim, by znaleźć spokój w mogile na ziemi włoskiej, pomiędzy kolegami z odrodzonego 15 pułku. Żaden z nich nie przeżył wojny, podobnie jak Wir i Chwat. Jak tysiące innych koni, które nigdy już nie wróciły do swoich stajni, z których wyruszyły latem 1939 roku… 

Ta historia nie wydarzyła się naprawdę, choć mogłaby. Nigdy nie istniał Wiesław Gałązka, Łukasz Chojnowski ani kobieta, która była miłością życia obu kawalerzystów. Istnieją za to koszary, stajnie, wspomnienia ich koni oraz namiętności, które nimi targały. Miejsca przepełnione w przeszłości gwarem setek młodych mężczyzn i ich rumaków, za chwilę zapełnią się gwarem nowych mieszkańców, bo życie nie znosi pustki. Ale co z końmi, czy powrócą? 

„Historia warta Poznania” tworzona jest przez BPI Real Estate Poland i Revive Poland. 

PL | ENG